poniedziałek, 31 lipca 2017

Od Vanessy C.D Oscar'a

Słowa z trudem do mnie docierały. Na około mówili coś o szpitalu, noszach, karetce... Nie skupiałam się na tym za bardzo. W tej chwili miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Nienawidzę być w centrum uwagi.
- Czy to konieczne? - mruknęłam cicho. Byłam pewna, że cała ta sytuacja nie była na tyle groźna, żeby od razu wozić mnie do szpitala. Z resztą nie mi to oceniać. Lekarzem nie byłam, nie będę i nawet nie chciałam. Niewtpliwie nadawałabym się do tego zawodu, ale zawód lekarza nigdy specjalnie nie przykuł mojej uwagi. Nie przemawiało do mnie ratowanie czyjegoś życia i widok krwi. 
Na chwilę zamknęłam oczy. Kiedy je otworzyłam byłam już na niewygodnych noszach. Nade mną nadal stał ten sam chłopak. Miał na oko dwadzieścia dwa-trzy lata i był przystojny. Miał jasne, krótkie włosy i wyglądał jakby wyszedł prosto z salonu tatuaży.
- Jak się nazywasz? - zapytał, przekrzykując głosy. 
- Vanessa... - chyba po raz pierwszy wypowiadałam swoje pełne imię od prawie roku, dziwnie zabrzmiało to w moich ustach. Milczałam chwilę. Dopiero parę sekund później uświadomiłam sobie, że chłopak był raczej zainteresowany moim nazwiskiem. - Moore.
Widok nieba zniknął. Byłam w ambulansie. Po raz pierwszy od siedmiu lat. Pamiętam dokładnie tamten moment, kiedy pierwszy raz jechałam karetką. 
Jechaliśmy wtedy z tatą z odwiedzin u babci. Wszystko było w porządku. Przez parę godzin jazdy spałam. Tata był spokojny. Zostało nam wtedy parę kilometrów do domu. Była zima. Tata wpadł w poślizg i uderzył w latarnię. Przyjechała po nas karetka. 
Wypadek tylko wyglądał groźnie. Ani mi, ani tacie nie stało się za bardzo nic grożącemu życiu. Od tamtego czasu jedyne co się wtedy zmieniło była niechęć do karetek i parę blizn na moim ciele. Wyszliśmy z tego bez szwanku, mieliśmy ogromne szczęście. 
Zamknęłam oczy. Przez dłuższy czas myślami błądziłam gdzieś daleko, ale w końcu usnęłam. 
~*~
Tyk, tyk, tyk. 
Cholerny zegar. Powoli otworzyłam oczy. Jasność lampy mnie na chwilę oślepiła, ale mój wzrok szybko się przyzwyczaił. Wyglądał jak za czasów drugiej wojny światowej. Widocznie miał już swoje lata. Wskazywał 09:13. Niemożliwe. Za oknem było już dość ciemno, pewnie zbliżała się 21. 
Ciekawiło mnie ile czasu zegar już się tu kurzył. Miałam dziwne przeczucie, że parę lat już tu stoi, zapomniany. Zapewne został tu umieszczony dla pozoru. Mama mówiła mi kiedyś, że sale szpitalne zazwyczaj nie są wyposażone w zegarki. Miałam szczęście, że w ogóle był. Co z tego, że ustrojstwo nie działało. 
Minęło parę minut. Drzwi do pokoju się otworzyły, do środka weszła moja mama. Na jej widok poczułam niewysłowioną ulgę. To tylko te parę godzin, ale nienawidzę się z nią rozstawać. To dla mnie dołujące. Chociaż zdaję sobie sprawę, że 17-sto latki nie powinny na każdym kroku tęsknić za matką.
- Vanessa, kochanie! - skrzywiłam się na dźwięk mojego pełnego imienia. Kiedy ona wreszcie zrozumie, że ktoś kto je wymyślił musiał być chory psychicznie...? - Obudziłaś się... Siedzę na korytarzu od paru godzin, myślałam, że ten moment nigdy nie nastąpi. Pielęgniarki mnie chyba nie polubiły. - zaśmiała się cicho. 
- Nie miałaś być w pracy? - spytałam zdenerwowana.
- Nie, wyszłam wcześniej. - nastąpiła cisza. Żadna z nas nic nie mówiła. Było to zbędne. W końcu mama włożyła sobie torebkę na ramię i wypowiadając pełne szczęścia pożegnanie opuściła pokój. 
Westchnęłam głośno. 

Oscar? Ja wiem, że dobre to to nie wyszło. Zdaję sobie sprawę, że nie umiem pisać opowiadań o szpitalu, ale nie bij, ok. XD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz