środa, 19 kwietnia 2017

Od Matthias'a C.D Delilah

Dlaczego właściwie leki? Dlaczego właściwie mają mi pomóc, co? Nic nie ma na mnie wpływu, sorry ludzie, jestem odporny. Jestem odporny, a lekka dezynfekcja organizmu jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła. A zwykły biały proszek? Może mąka? Tym bardziej. Ludzie jedzą mąkę dosłownie na co dzień.
Tak, dokładnie. Na co dzień. Ja przecież tylko raz, czyż nie?
***
Dlaczego znów pogrążam samego siebie w problemach?
Aby zapomnieć.
Czyli odpowiedź z serii „tradycyjne wytłumaczenie osoby uzależnionej”. Nie jestem jednak uzależniony. Rzuciłem to w cholerę i nie mam najmniejszego zamiaru do tego powracać. Mam silną psychikę, a wszystko to, co mnie spotyka nie wywiera na mnie żadnego wrażenia. Jestem chwiejny, lecz stabilny. Tak, z pewnością. Moja siostra byłaby ze mnie dumna. Oczywiście byłaby ze mnie dumna, jeżeli nadal by żyła. A ona? Dlaczego Felicity nie żyje? Czy to naprawdę takie nieoczywiste?
- Przeznaczenie. Ta… Przeznaczenie.
Moje słowa wydawały się nieporadnie roznosić echo. Czy tylko ja je słyszałem? Retoryczne pytanie sprawiło, że sam zacząłem się śmiać. Odczuwałem wesołość, czyli uczucie, którego każdego zwyczajnego dnia zwyczajnie mi brakowało. Po prostu… tęskniłem za tym? Być może. Nikt żyjący na tej kuli ziemskiej nie potrafił mnie poważnie zrozumieć. Nikt nie potrafił mnie rozśmieszyć czy pobudzić do szczerego, najszczerszego uśmiechu. Po prostu nikt. Nie miałem nikogo i właśnie to było takie zabawne. Nikogo! Od nikogo nie byłem zależny! Mogłem robić wszystko to, co mi się żywnie podobało. Byłem po prostu wolny, tak. Po prostu wolny. Nikt już nie zabierze mnie za rączkę do psychologa. Będę żyć ze swoim borderline tak, jak kiedyś. O! Leki to sama chemia. Jeszcze kraba dostanę, czy coś takiego. Phi! A wiedzieliście, że narkotyki to nawet z roślin czasem są? Z roślin, właśnie. Rośliny, rośliny.
Dzisiejsza noc była po prostu inna. Faza choroby podpowiadała myśli, które doprowadziły… do tego. Nadal posiadałem szeroko pojęte znajomości i dostanie tego paskudztwa było wyłącznie kwestią chęci. Jestem ku*wa mężczyzną, żadna choroba nie zrobi ze mnie depresyjnej panienki. Dlaczego ja w ogóle… Żyletki, żyletki, ta. Jeszcze niech mi ktoś powie, że jestem nienormalny. Ale no przecież… Pf! Jestem wolny. Niezależnie od własnego samopoczucia wyrżnę każdego, kto mi się tylko sprzeciwi. Zakon? Drobnostka. Są tacy głupi, że nawet nie zauważą moich noży. A broń palna? Och, o niej to nawet nie wspominam. Mam takie dobre oko, że siwy dym. Demonstracyjnie wyjąłem pistolet i zacząłem celować nim w jednego takiego podejrzanie wyglądającego przechodnia. O. To baba była. I rozległ się taki cienki i wysoki krzyk, że normalnie zasłoniłem uszy. No co? To takie dziwne posiadać w dzisiejszych czasach broń palną? Oczywiście wszczął się pościg. Dwóch przypakowanych „obrońców” się znalazło. Schowałem swojego kochanego Spingfield’a modelu XDm 4.5” za pasek spodni i zacząłem uciekać. To było takie zabawne, jeny! Od dawna miałem ochotę pobawić się z kimś w berka. Z istnie dziecięcym, a raczej infantylnym śmiechem pobiegłem w głąb centrum miasta, rozpychając po drodze paru człeków oraz oczywiście paru policjantów patrolujących pod osłoną nocy ciemne ulice San Francisco. Mijając jednego z nich bezczelnie przywłaszczyłem sobie czapkę, a co?
Oczywiście – byłem szybszy.
I sprytniejszy, a jakże.
Zaszywając się w jednej ze swoich ulubionych ulic podążyłem wzdłuż niej. Po drodze wręczyłem jednak współcierpiącemu facetowi o zachlanych oczach nabytą czapkę policjanta i skocznym krokiem ruszyłem w stronę parku. Tak, tego parku. Pamiętam, że to od niego zaczynałem zwiedzanie San Francisco. Miałem wtedy szesnaście lat. Przybrana matka pozwoliła mi wyjść jeszcze przez wypakowywaniem rzeczy, jednak wyłącznie pod opieką dziewiętnastoletniej siostry. Dokładnie to pamiętam. Przypadłość mnemonistyki jest naprawdę przydatna. Jednocześnie to ona sprawia najwięcej bólu. Nie należę do osób, które powiedzą „zapomnę” i zapomną. Nawet, gdybym najszczerzej tego chciał po prostu nie mogę. Moja pamięć przekracza zwyczajne, ludzkie granice. Każda, najmniejsza oznaka przypomina, przedmioty wywołują skojarzenia z wydarzeniami z przeszłości, choćby były naprawdę dalekie.
Wielokrotnie przez moje gardło przewijały się słowa wyrażające chęć zapomnienia czegoś, co zwyczajnie nie mogło mieć dalej miejsca w mojej pamięci.
Alkohol. Narkotyki. Ta dzisiejsza amfetamina…
Naprawdę chciałem zapomnieć. Zawsze kończy się jedynie na chęciach. Żyję lekkim życiem i staram się nie myśleć o tym, jak wyniszczam samego siebie każdego kolejnego dnia. Pamięć wyłapuje wspomnienia, ale właśnie myśli… Myśli należą wyłącznie do mnie. To ja mam nad nimi władzę. Gdy nie będę myśleć o własnych problemach, o uczuciach, o rodzinie, o chorobie, o uzależnieniu, to zwyczajnie będę czuć się znacznie lepiej. Na świecie istnieją liczne metody zapobiegające myśleniu, więc dlaczego mam ich nie wykorzystywać?
Oczywiście nikt inny tego nie zrozumie.
A nic nigdy nie trwa wiecznie. Ujrzawszy za drzewami kilku kolesi w czarnym ubiorze ukryłem się za drzewem, odruchowo przykładając paluszek do ust w geście nakazania samemu sobie ciszy. Panowie byli, och, jakie ja szczęście mam dzisiaj, wysocy i wyglądali na wyspecjalizowanych w walkach tradycyjnych. Ninja! Chociaż… To chyba jednak nie to. Jedno było jednak pewne. Tym to ja już nie odpuszczę. Pobawiłem się trochę, teraz czas przejść do konkretów. Któż w końcu jest tu królem San Francisco? No właśnie! Ja i tylko ja. Pewnym siebie krokiem ruszyłem w ich stronę. Z istnie powalającym na kolana aktorskim ruchem ramion i zaciśniętymi pięściami przeciąłem sam środek zbiorowiska.
- Hej, ty! – krzyknął jeden z nich. Najpewniej tej „najgrubszy”, gdyż jego głos zdawał się być starą i wyjątkowo zardzewiałą bramą, którą właśnie ktoś przez przypadek otworzył.
- Że ja? – zapytałem, odwracając się z istnie rozbrajającym uśmiechem. - Masz coś do mnie?
Podczas gdy ja toczyłem z Grubasem istną awanturę wzrokową, inny facet sprawdzał coś niezwykle ważnego w jakiejś niewielkiej książce, ewentualnie notatniku. Postanowiłem przejść w jego stronę. Szybkim ruchem zabrałem notatnik i wkładając go do ust pobiegłem w stronę najbliższego drzewa. Bez problemu się na niego wspiąłem i włażąc na gałąź usiadłem na niej po turecku.
Tłum czarnuchów zgromadził się wówczas tuż pode mną. Jeden groził bronią, drugi darł się, trzeci podskakiwał… W dupie ich miałem. Bowiem książka okazała się być wyjątkowo ciekawa, gdyż znajdowałem się tam ja, król San Francisco. Zdjęcie było okropne, najwyraźniej „szczelone znienacka”. Jeżeli pragnęli je wstawić na Facebook’a to najwyraźniej się rozczarowali, bo go nie posiadałem. Wkleili go zatem do pamiątkowej książeczki. Podpis pod zdjęciem głosił imię „Matt”. O, zdrobnili moje imię, jak miło. Następnie… Ach, jakieś zbędne pierdoły. Nie będę tego czytał. Zwiesiłem się nad przestrzenią… I nagle wszystko było do góry nogami! Dacie wiarę? Z głośnym, francuskim najwyraźniej okrzykiem „łi” opuściłem w dół ręce. Wtem jeden z tych wyższych mężczyzn wyrwał książeczkę, a ja oczywiście straciłem swoją wspaniałą równowagę.
Agh. Dwa i pół metra wysokości. Niczym parterowy dom. Moim ciałem wstrząsnął ból. „Jak dobrze, że uprzednio się znieczuliłem, nie?”. Zaraz potem zostałem jednak brutalnie przymuszony do ogarnięcia się. Mężczyzna posiadał książkę. Gdy tylko doczytał ową stronę, którą zaczął rzucił się, jako pierwszy, na moją osobę. Błyskawicznie zerwałem się z trawy i pognałem w stronę najbliższego krzaka. Wyrwałem zza pasa swój niezawodny, czarny CZ 75 SP 01. Mężczyźni widząc to, czym w nich celuję sami wyjęli broń palną. Oczywiście wybuchła niezła strzelanina. Czułem się jak w prawdziwym, amerykańskim westernie. Tego typu walki sprawiały mi niesamowitą radość, szczególnie, że wszystko dwoiło się i troiło przed moimi oczyma. Musiałem nieźle się natrudzić, aby porządnie wymierzyć odległość oraz położenie czarnych ludków. Nie wspominając już o ładowaniu broni. To było dopiero wyzwanie! Wręcz idealne dla tak wyszukanego strzelca jak ja.
Dlaczego nagle zaczęło brakować mi dwóch z nich? Byłem święcie przekonany, że było ich… Em. No tak, nie wiedziałem, ile ich dokładnie było, ale byłem prawie pewny, że o całych dwóch więcej. Oczywiście sytuacja szybko się rozwiązała, a tuż nad moją błyskawicznie schyloną głową przeleciały dokładnie trzy kulki. Tak, teraz to miałem cholerny problem. Otoczyli mnie. Jednakże wychodziłem cało z naprawdę wielu takich sytuacji. Podjąłem prawą stronę. Rzuciłem się w nią biegiem, a kulki zdawały się magicznie mnie omijać. Tak, magicznie. Byłem magicznie giętki. Nie potrzebowałem nawet uników. Jednakże, gdy tylko zatrzymałem się za drzewem, wymieniając naboje, słyszałem dziesiątki kulek atakujących roślinę.
Ile ich tam było?!
O nie. Tak nie będą sobie ze mną pogrywać. Z powagą założyłem okulary przeciwsłoneczne (tak, przeciwsłoneczne), które znajdowały się w kieszeni mojej czarnej bluzy z napisem „Spider”. Teoretycznie powinienem w nich widzieć o wiele gorzej w ciemnościach, ale ja widziałem wszystko. Czyli nic. Ale byłem królem, o tak. Otoczyłem powoli drzewo, wcale nie chwiejąc się na nogach i z jawnie psychicznym uśmiechem zacząłem strzelać na ślepo. Tak, tym razem było znacznie bardziej ekscytująco. Parokrotnie słyszałem niewyraźne krzyki. Parokrotnie słyszałem również przyjemne dla ucha dźwięki wpijania się kulek w ludzkie ciała. Szczęście nie trwało jednak wiecznie, a moje lewe ramię zostało brutalnie draśnięte przez jeden z naboi przeciwników. Pierwszym pomysłem było oczywiście ponowne wejście na drzewo. Kusiło, oj kusiło. Podążyłem jednak za planem drugim, czyli planem „Ce”. Pobiegłem za siebie, szukając lepszej osłony do walki z przeciwnikiem. Swoje boskie okulary zgubiłem gdzieś po drodze, a z mojego ramienia kapała krew, ale któż by o to dbał? Rany są dla mnie dosłownie niczym. Mam naprawdę dobrą regenerację.
Co innego z nerwami. Nerwów to ja dobrych nie mam. A przydałoby się na takich typków, co nie mają niczego do roboty jak łażenie po parku o tak później porze. Tak, do niej to mówię, a raczej myślę.
Jednakże.
Była naprawdę dobrą metodą na…
Tak.
Rzuciłem się jak debil na zwyczajną, lecz wyjątkowo drobną i niepozornie wyglądającą dziewczynę. Przystawiłem jej spluwę do podbródka i rzuciłem groźną uwagę w stronę czarno ubranych ludzi:
- Kto chce zobaczyć, jak umiera?!
Mężczyźni oczywiście zaprzestali ostrzału. Dobrze wiedzieli, że nie mogą zranić żadnego cywila. Tym bardziej cywilkę. Zastanawiało mnie jedynie to, dlaczego ona była taka spokojna w moich rękach. To normalne? Może była popsuta? Powinna przecież panikować! 
Odpowiedzi na moje pytania nastąpiły szybciej niż myślałem. Kobieta odezwała się wtem do mnie. Wolno, oddzielając każde słowo solidną ciszą.
- Wypuść. Mnie. Ch*ju. Pier*olony. Albo. Ukręcę. Ci. Twój. Jeb*ny. Kark.
- Jak agresywnie, mała. – powiedziałem bez namysłu, śmiejąc się wniebogłosy.
Sytuacja rozbawiła mnie do tego stopnia, że zwolniłem ucisk. Kobieta gwałtownie się wyrwała. Była silniejsza niż myślałem. A może po prostu sprytniejsza. W jej dłoni błysnęła broń. Skąd ona ją ma, do cholery?! 
Usłyszałem strzał, a w moim uniesionym prawym przedramieniu uwięzła kula od pistoletu. Wrzasnąłem i upadając na kolana ucisnąłem zranione miejsce.
- Ty je…
Gdy już miałem ją wyzywać od najgorszych, trafiło do mnie to, że grożę własnemu życiu. Spojrzałem na mężczyzn, którzy nie ukrywając własne rozbawienie, przyglądali się zaistniałej sytuacji. Gniew, jaki odczułem nie mógł się równać z żadnym innym, jaki dzisiaj panował nad moimi emocjami. Rzuciłem pistolet, a po krótkiej chwili w moich dłoniach błysnęły srebrzyste noże. To był definitywny koniec całej tej zabawy. Wszystkiego było za dużo Kumulując własną wściekłość i poziom umiejętności rzuciłem się na mężczyzn. Większość dostało już za pierwszym, celnym rzutem, lecz konkretnie czterech następnych zarąbałem bezpośrednio. Nie zważając na własne obrażenia atakowałem każdego, kto tylko malował się przed moimi oczami. Podwójnie czy nie – widziałem ich. Każdego. Każdy zasmakował w moim ostrzu. Każdego krew prędzej czy później znajdowała się na moich rękach.
Byłem…
Nie byłem sobą.
Nie rozumiałem własnego postępowania.
Ale to były moje dłonie. Moje dłonie, moje noże, moje ruchy, moje uczucia, moje emocje, moje myśli.
Widziałem ich twarze. Sparaliżowane lękiem. Byłem szybki, zbyt szybki, by oni mogli to pojąć. 
Kim byli?
Należeli do Zakonu świętego Jerzego. Byli powodem cierpienia wielu smoków. Śledzili. Tępili. Zabijali. Dlaczego my mielibyśmy nie mieć do tego prawa? Mają przewagę liczebną, lecz nigdy nie będą mieć przewagi siłowej. Nigdy przy kimś takim, jak ja. Byłem wściekły. Alkohol, narkotyki, bordeline, postrzelenia. Wszystko wpływało na moje dalsze emocje. Ludzie, którzy być może posiadali rodziny, byli szczęśliwymi rodzicami, mieli małe dzieci tracili życia. Obserwowałem ich z góry, jak wznoszą ku niebu agonalne krzyki. Wykrwawiają się bądź po prostu giną. Ich twarze zamierały w bezruchu. W niemym wyrazie przerażenia. Nie chcą umierać. Niewiele osób zna uczucie, jakie towarzyszy osobom, które pragną umrzeć. Niewiele osób zna prawdziwe pojęcia słowa „depresja”. Niewiele osób wie, co to jest schorzenie borderline. A jednak to definitywny nikt mnie nie rozumie. Nikt mnie nie zna. Osoby, z którymi żyję długie lata nie znają mnie. Właściwie nie mają pojęcia, kim jest Matthias García. Matt, Ash, Spider. Kto im zezwolił na używanie takich określeń? 
Nazywam się Vircassis.
I oczywiście jestem smokiem.
Jeżeli ktokolwiek ma co do tego jawne wątpliwości niech wybierze się na krótki spacerek do parku. Tak uzyska prawdziwe informacje na mój temat i odpowiedzi na liczne pytania retoryczne.
Tłum ciał.
Tłum martwych ciał, tak.
A pośród nich ja.
Gdybym nie był mnemonistą być może zwyczajnie zapomniałbym o wszystkim tym, co uczyniłem dzisiejszej nocy. Lecz ja zapisałem we własnej pamięci każdą twarz, każdy subtelny dotyk ostrza i każdy odruch paraliżu ciała pod moimi martensami.
Została ona.

<Delilah?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz