- To wszystko zależy od tego, jak interpretujesz słowo „tylko” – odrzekłem i odwróciłem się do chłopaka, promiennie się uśmiechając. – Sama wolność jest dla mnie czymś więcej, niż „tylko wolnością”. I zdaje się, że nie każdemu dane jest poznać ten rodzaj wolności.
Wzrok nastolatka momentalnie przemienił się w „istotnie pytający”. Ależ ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
- Samotność – wyjaśniłem z nieukrywaną swobodą słowa. - Czy kiedykolwiek był pan zupełnie sam, panie Alexandrze?
Chłopak wyraźnie się skrzywił na moje pytanie, chociaż szczerze wątpiłem w to, że był to odruch spowodowany tematem pytania. Ludzie są tacy fascynujący, nawet, jeżeli nie do końca są ludźmi.
- Wydaje mi się, że każdy choć raz w ciągu swojego życia był samotny – odpowiedział po krótkiej chwili zastanowienia z godną podziwu ostrożnością.
- Otóż to – potwierdziłem. – A pewne osoby znacznie częściej, niż inne. Sedno tkwi w nieistotnych szczegółach. – Po krótkiej chwili ciszy dodałem: - Przyda ci się telefon.
- Telefon?
- Telefon – powtórzyłem, siadając po turecku niemalże tuż nad przepaścią. Zacząłem kolejno tłumaczyć. – Wyciągniesz telefon, zadzwonisz do rodziców lub wyślesz eska w temacie „Spóźnię się na kolację”.
Alexander zmierzył mnie wzrokiem wyrażającym dosłowne „Żartujesz sobie?”.
- Mówię poważnie – rzuciłem, omal nie wyrażając mimiką twarzy zupełne przeciwieństwo tematu wypowiedzi. Uśmiech. Zakryłem usta ręką, a następnie drugą ręką oczy i powtórzyłem przytłumionym głosem: - Pisz.
- Czy ty mi rozkazujesz? – zapytał najwyraźniej uniesiony dumą.
- Jeżeli rozkaz jest problematyczny, mogę zmienić jego treść.
- Na jaką?
- Na taką.
Ktoś kiedyś powiedział mi, że jestem do przesady nieprzewidywalny i w tym momencie poważnie zastanowiłem się nad tym czy to aby nie jest prawda. Rzeczywiście byłem do tego zdolny. W ciągu miary czasu wynoszącej ułamek jednej, krótkiej sekundy przemieniłem się w smoczą postać i zwyczajnie, ot tak, po prostu zepchnąłem blondyna z urwiska. Po paru sekundach rozprostowałem skrzydła, lecz nie wzbiłem się w powietrze, tylko spojrzałem w dół. Nic tak błyskawicznie nie działa na przemianę, jak jedna z tych skrajniejszych emocji, zwana strachem. Zaledwie się wychyliłem, a pionowo w górę wzniósł się szmaragdowozielony smok. Jedno spojrzenie – on ma mordercze zamiary. Wiejemy, Matt. Cudem unikając pierwszego napadu błyskawicznie wzleciałem w stronę przestrzeni nadoceanicznej. Cóż, to wszystko, cała ta wyprawa nie była złym pomysłem. Jedynie tak otrzymałem rzetelny dowód na to, że Alexander rzeczywiście jest taki, jak ja.
Taki, jak ja.
Kiedy ostatnim razem użyłem tego określenia? Nie znałem wiele smoków, a faktem było również to, że wciąż nas ubywa. Każdego dnia Zakon Świętego Jerzego zbiera coraz to nowe żniwa, każdego dnia jesteśmy dziesiątkowani. Dlaczego? Bo jesteśmy inni? Bo jesteśmy niebezpieczni? Bo możemy, możemy, nie musimy, zagrażać prawowitym władcom tej planety? Większość smoków żyje z nimi w zgodzie. Nawet oni jednak, wówczas, gdy tylko się objawią, są tępieni. Traktowani na równi z tymi, którzy próbowali się przeciwstawiać. Próbowali. Kluczowe słowo, kluczowe słowo w czasie przeszłym. Zakon ma przewagę liczebną, nikt w pojedynkę nie da sobie z nim rady. To potężna organizacja na rangę światową, jakże mamy się z nią równać? Jak kobiety i dzieci mają się z nimi równać? Ludzkość jest naprawdę odrażająca. Wciąż jednak jesteśmy przez nią otoczeni. Mimo nieustannego pragnienia wolności… nigdy jej nie uciekniemy. Zostaliśmy schwytani w jej sidła nie do przebycia. Doskonale wykorzystuje swoją przewagę nad nami. Póki co wciąż jednak możemy o sobie mówić, jako o „gatunku”, a nie „gatunku wymarłym”. Jest to maleńki akcent kolorystyczny do czarno-białego obrazu naszej rzeczywistości, naszego istnienia i naszego życia, a tak wiele znaczący.
Ale kto normalny przejmowałby się tym, gdy na ogonie ma jakże groźną i niebezpieczną bestię? Człowiek być może wpadłby w panikę, lecz ja nie dam się tak łatwo pokonać. Alexander jest uparty, ale gwarantuję, iż przebiję jego upartość sto, a nawet tysiąckrotnie. Mogę uciekać w nieskończoność. Na koniec świata i jeszcze dalej! To mogłoby być ciekawe, lecz bacząc na to, że nieśmiertelny nie jestem – kiedyś pościg zakończyć się musi. Na razie jednak okoliczności, widoki i poczucie wolności przemawiają do mnie. Zdecydowanie. Aura późnego popołudnia nadawała temu miejscu nadzwyczajny urok, który najwyraźniej wyjątkowo działał na smoki. Kocimiętka dla kota, wolna przestrzeń dla smoka.
Wykonując nagły zwrot zmyliłem Alex’a, lecz parę minut później to on się odgryzł. Zataczając łuk znaleźliśmy się na brzegu i naprawdę mało brakowało, abym z jakże artystycznym i przepełnionym gracją impetem uderzył w drzewo; wiedziałem, że powinienem zostać baletnicą, a nie lekarzem, wiedziałem! Po wyminięciu feralnego drzewa przyszedł czas na następne. Wężykiem ominąć – łatwizna. Znacznie gorzej jest jednak wtedy, gdy tuż za tobą pędzi rozwścieczony smok. A mogłoby być tak pięknie, gdyby to była zaledwie zabawa w berka… Byłoby znacznie bezpieczniej. Ostatnie drzewo niosło za sobą przepaść, w którą bez zastanowienia zanurkowałem. Klify, znajdujące się teraz po naszej prawej stronie były coraz wyższe, imponując swoją budową. Przebywanie obok nich nie potrwało jednak więcej, niż parę krótkich sekund. Prędkość smoczych pościgów bez problemu można porównać do prędkości ludzkich odrzutowców, a wliczając w to jeszcze zmyłki, korkociągi, zawroty, zwroty, nawroty i wszystkie możliwe sztuczki było to naprawdę wspaniałe zjawisko. Każde następne manewry były coraz bardziej skomplikowane i ryzykowne, a jakże. Całe życie ryzykiem. Obniżenie trajektorii lotu w stronę tafli oceanu przybliżyło jego walory i wszystkie chmury oraz klify, które się w nim odbijały; magiczne widoki. Szkoda, że to, co wypełniało ocean było wodą. Beznadziejny żywioł. Wzniesienie się w warstwę najniższych chmur znacznie ograniczało widoczność, lecz mogło to zadziałać zarówno na moją korzyść, jak i niekorzyść. Gęsty obłok, w który wleciałem oczywiście okazał się być tym niekorzystnym. Kolizja, auch. Zaczęliśmy spadać, lecz po szybkim złapaniu wiatru pościg jeszcze bardziej się zaostrzył. Nagły zwrot w lewo sprawił, że ponownie znaleźliśmy się nad lasem. Błyskawiczne, nieprzewidywalne ruchy sprawiały, że drzewa z pewnością staną się moim wrogiem do końca dzisiejszego dnia. Po szybkim odwrocie ponownie znaleźliśmy się nad klifami. Nagłe zawirowanie nad nimi było jednak wyjątkowo złym pomysłem i gdy tylko odległość pomiędzy nami dostatecznie się zmniejszyła istna kometa uderzyła w powierzchnię planety Ziemia, wywołując trzęsienia i kataklizmy na wszystkich kontynentach. Owszem, niemalże. Prędkość zabójcza, a uderzenie jeszcze bardziej zabójcze. Już nie żyję. Ból tworzył ze śmiechem istną mieszankę wybuchową. Każda cząsteczka mojego ciała wydawała się nie wytrzymywać bólu i drżeć zarówno z tego powodu, jak i z tego lądowania. Szmaragdowy smok nie miał problemu z utrzymaniem mnie w ryzach, doprawdy miałem dość. Rozbrajająco zwycięski wyraz przeciwnika nade mną sprawiał, że naprawdę, mimo wszystko w końcu miałem dobry nastrój. Pomyśleć, że taka głupia zabawa potrafi w tak istotny sposób wpłynąć na moje samopoczucie.
Game over, Matt.
Przemieniliśmy się niemalże równocześnie.
<Alexander? :3>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz