piątek, 26 maja 2017

Od Jerome C.D Nymphadory

Nocny, aczkolwiek przyjemny wiatr owiał moje ciało. Stałem na balkonie; złowieszczy księżyc w pełni nieustannie oblewał swoim srebrzystym blaskiem całą okolicę. Energia rozpierała mnie od środka, nie pozwalając mi zasnąć albo chociaż pomyśleć o śnie. Chęć uwolnienia jej była nie do opisania, a najlepiej mogłem to zrobić, przemieniając się w swoją prawdziwą, smoczą formę. Umiałem niepostrzeżenie wyjść z domu, a potem równie łatwo do niego powrócić, bo pozostali domownicy spali. Przebrałem się z piżamy i zamiast niej założyłem zwykle, sportowe, ciemne spodnie i równie czarną bluzkę bez rękawów. Wyszedłem z mieszkania, wcześniej zabierając jeszcze ze sobą mój ukochany nóż i pistolet, tak na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, kiedy następnym razem będę musiał przelać krew. Oczywiście, starałem się to robić jedynie w ostateczności, gdy nie było innej opcji do obrony. Ostatnio w San Francisco pojawiło się niepokojąco dużo nowych członków Zakonu, więc uznałem, że najlepszym i najbezpieczniejszym miejscem do polatania będzie klif znajdujący się nieopodal mojego domu.
Las, który musiałem pokonać, by dostać się na skarpę, był niezwykle pusty. Zresztą, czego innego mogłem spodziewać się po tak późnej godzinie; samotnej pary pragnącej stworzyć nowe wspomnienia w tę srebrzystą noc, kogoś, kto będzie polował na mnie albo wręcz przeciwnie, osobę podobną do mnie? Jednak oprócz ludzi brakowało w nim po prostu życia. Nie widziałem ani jednej istoty, nawet zwykłego komara, dla którego stałbym się posiłkiem. Drzewa i wszelaka inna roślinność także wyglądały na obumierające, wszystko wyglądało na mniej zielone niż zazwyczaj, a księżycowa poświata, zamiast nadawać życie, wspomagała śmierć. Cała przyroda zachowywała się tak, jakby zbliżało się jakieś nieszczęście, kataklizm. Jednak nie potraktowałem tego jako ostrzeżenia. Wciąż biegłem spokojnym, zrównoważonym tempem, bez zatrzymywania się. Gdy znajdowałem się blisko celu, to nawet nie czułem się zmęczony. Byłem przyzwyczajony do pokonywania dłuższych dystansów; starałem się trzymać formę, by jako smok móc jak najdłużej latać. Kiedy chciałem wejść na bezdrzewną polankę, wyprzedzającą granicę między urwiskiem a morzem, zauważyłem, że to miejsce, w odróżnieniu od lasu, nie było opustoszałe. 
Przy skraju klifu stał mężczyzna ubrany w czerń, a na krawędzi siedziała kobieta, będąca jego całkowitym przeciwieństwem – jej jasna cera i białe włosy podobne do moich kontrastowały z nim, sprawiając, że ona wyglądała na uosobienie dobra, a on zła. Nie chciałem im przeszkadzać, co dla mnie niestety oznaczało nici z latania; nie mogłem aż tak ryzykować. Kiedy chciałem zawrócić, moją uwagę przykuł metalowy, odbijający blask księżyca przedmiot, trzymany przez człowieka w czerni. Wtedy zrozumiałem, jakiej sceny byłem widzem. 
Nie byli oni parą znajomych, przyjaciół, ani tym bardziej kochanków. Mężczyzna trzymał ów tajemniczą rzecz, pistolet, tuż przy potylicy białowłosej, gotowy, by oddać strzał. Ciekawiło mnie to. Miałem stać się świadkiem morderstwa; w takim miejscu jak to bez problemu uznaliby ją za samobójczynię, a on uniknąłby jakichkolwiek konsekwencji. Jednak mimo to nie chciałem się wychylać, chociaż w pogotowiu w jednej ręce pewnie ściskałem pistolet. Czekałem. 
- Jakieś ostatnie słowa, gadzinko? – odezwał się mężczyzna. – Trzeba było się nie wydzierać na całe gardło. Ah, wy smoki to jednak niezmiernie głupie stworzenia. 
Wzdrygnąłem się na jego smoka. „Wy, smoki”? W takim razie ona też musiała być... Zrozumiałem całą sytuację i to, kim on naprawdę był. Członkiem Zakonu. Kolejnej osobie z mojego gatunku groziła śmierć. Już i tak zbyt dużo nas zginęło, a sam znałem jedynie jedną taką samą osobę jak ja. Nie mogłem dłużej pozostać cichym widzem; pora, by kolejny aktor wszedł na scenę. Za plecami schowałem dłoń z bronią i szybkim, aczkolwiek cichym krokiem wyszedłem z cienia drzew. 
- Ekhem. – teatralnie odchrząknąłem, zwracając ich uwagę. – Na pana miejscu bym tego nie robił. – niepozorne słowa w rzeczywistości były groźbą.
- Czyżby, chłopczyku? – wzrok skierował na mnie, ale jego pistolet uparcie trwał na wcześniejszym miejscu. – Jest wrogiem ludzkości, a ty, jeśli spróbujesz mi przeszkodzić, skończysz gorzej niż ona. 
- Jak to, ‘wróg’? – udawałem zdziwionego. - Mógłbyś to sprecyzować? – zwykła próba kupienia dodatkowego czasu. Miałem tylko jedną szansę na oddanie strzału, dlatego musiał on być jak najbardziej celny.
- Jest potworem, bestią, reliktem przeszłości, który już nie powinien istnieć. – spojrzał się na nią z pogardą. – Dlatego musi zapłacić za swoje grzechy. 
- Rozumiem. – szybko wyjąłem pistolet, a świst kuli przeciął powietrze. – Ups. Jednak nie. – uśmiechnąłem się do siebie, gdy mężczyzna trafiony prosto w głowę, osunął się na ziemię. 
Dziewczyna od rozpoczęcia rozmowy nie poruszyła się nawet o milimetr. Była przerażona, bała się, pogodziła ze śmiercią? Zbytnio mnie to nie obchodziło. Podszedłem do mężczyzny i sprawdziłem, czy na pewno nie żyje. Oczywiście tak było. Ciało chciałem pozbyć się potem. Zbliżyłem się do białowłosej i lekko dotknąłem ją za ramię. 
- Już wszystko dobrze, możesz wstać. – powiedziałem spokojnym głosem. Wyciągnąłem rękę w jej stronę, by pomóc jej, ale ona ją zignorowała. 
- Dziękuję. – niemal wyszeptała. Otrzepała się z piasku i bez uraczenia mnie spojrzeniem oddalała się w kierunku lasu.
- Hej, poczekaj, smoczyco. – gdy wypowiedziałem ostatnio słowo, zatrzymała się, odwróciła się w moją stronę i zmierzyła mnie wzrokiem. – Jestem Jerome. – spojrzałem prosto w jej niebieskie oczy i wyciągnąłem dłoń na powitanie. 

<Nora? Wybacz, że tak długo ;;>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz