Wysmukły mężczyzna w jednolicie czarnych ubraniach przeciął jedną z głównych ulic San Francisco, raz po raz oglądając się za siebie. Miewał nieodparte wrażenie, iż ktoś ma go na oku. Śledzi go bądź obserwuje. W takich kwestiach jego intuicja zazwyczaj bywa nieomylna i wskazuje na bliskość wrogiego organizmu. Pod wpływem chłodnej atmosfery mężczyzna mocniej zacisnął dłonie na swym czarnym swetrze z artystycznie ujętym nadrukiem w postaci białego napisu "Dreamer". Podążył w stronę popularnej kawiarenki, po czym nieprzewidywalnie zakręcił za nią w jedną z ciemnych, szemranych uliczek, zazwyczaj służących za lęgarnie tutejszego robactwa. Mijając kilku doszczętnie zachlanych meneli zacisnął usta w wąską kreskę, starając się zwracać na ich paskudne cielska jak najmniej swej cennej uwagi. Po paru następnych skrętach w prawo i lewo mężczyzna znalazł się w jednej z licznych ślepych uliczek. Na widok ściany uniemożliwiającej dalsze przemieszczanie uśmiechnął się szeroko. Szczerze? Szczerze. W tym samym momencie usłyszał za plecami głośne odbezpieczenie spluwy. O ile jego perfekcyjna pamięć się nie myliła - był to Walther P99 AS. Niemiecki pistolet. Wyszukana broń. Pomyślał, iż stanowił on doskonały wybór, aczkolwiek na psa, nie na jego osobę.
- Witaj, Strzelcu - ku efekcie zaskoczenia to "Dreamer" odezwał się jako pierwszy. - Cóż za nieoczekiwane spotkanie po latach.
- Być może tym razem dobrowolnie dasz zaprosić się na piwo - szorstki niczym papier ścierny, głęboki, męski głos rozległ się tuż za plecami bohatera.
- Oczywiście. Powątpiewam jednak w twoje dobre intencje.
- Dobre intencje? - suchy śmiech sprawił, że "facet w czerni" wzdrygnął się. Powoli odwrócił się w stronę swojego rozmówcy, podnosząc dłonie w geście kapitulacji. - Wyzbyłem.
- Miło słyszeć.
Łowca był blisko dwumetrowym mężczyzną, o silnych oraz równie silnie wytatuowanych, co silnych ramionach, i dumnie wyprostowanej postawie ciała. Odziany w długi, czarny płaszcz z wyrwanymi rękawami, ciemne spodnie z licznymi kieszeniami i wojskowe buty łudząco przypominał swym wyglądem przypadkowego zbira bądź punka-motocyklistę. "Dreamer" pokręcił głową, stwierdzając, że w ciągu przeszło dwóch lat jego „przyjaciel” nie uległ żadnym przemianom zewnętrznym. A on sam?
Średniego wzrostu dziewiętnastolatek. Wysportowany i umięśniony - to widać. Przeraźliwie blady za sprawą wątłego światła księżyca. Jego twarz skryta za czarnymi zerówkami w grubych oprawkach, w typie tak zwanych „kujonek”, sprawiała wrażenie dogłębnie poruszonej. Samo spojrzenie wyrażało tymczasem jedną z najszczerszych chęci, jakie napadły chłopaka w ciągu kilku ostatnich dni. Chęć ujrzenia, jak Ten człowiek umiera. "Dreamer" nerwowo zacisnął dłoń na prawym rękawie luźnego, bawełnianego swetra, drugą ręką zagarniając pasma dłuższych włosów na tyły wyjątkowo starannego uczesania. Muzyka grająca w spoczywających na jego barkach słuchawkach bezprzewodowych wskazywała na dość specyficzne gusta muzyczne. Techno... Trap... Dubstep... Cóż to było?
Brostep.
Tak, coś w tym rodzaju. Niekontrolowane krzyki mocnego wejścia utworu autorstwa Skrillex'a - "First Of The Year" sprawiły, że mężczyzna mimowolnie się uśmiechnął.
Czy się zmienił?
- Pragnę poznać twe myśli...
Nie.
- Poznaj je - uśmiech Strzelca mówił sam za siebie. - Jestem zaskoczony nadzwyczaj szybką rekonwalescencją twojej nogi, smoku.
W jednym momencie zapanowała cisza. W następnym prawa dłoń „Dreamer’a” niezauważalnie drgnęła. W kolejnym powietrze przeciął gwałtowny świst, dźwięk należący do niewielkiego ostrza. Noża. Przez twarz Strzelca przebiegł wyraz zdumienia, a następnie wściekłości. Skłonił głowę ku swemu odsłoniętemu obojczykowi. Z głębokiej rany ciętej zaczęła się sączyć krew. Delikatnie, wydawałoby się - bezboleśnie.
Oto powód nerwów.
Mężczyzna wyrwał ostrze i rzucił się na okularnika. Już nie z pistoletem, lecz z dużym, ciężkim sztyletem o poszarpanych brzegach. Napastnik był szybki. W ułamek sekundy dopadł nastolatka, który jednak uczynił błyskawiczny unik i sięgnął dłońmi do wszelakich kryjówek w czarnych dżinsach, umieszczając znalezione ostrza pomiędzy palcami. W następnej sekundzie batalii miał istotną przewagę, którą jednak nie zdołał wykorzystać przy tak przebiegłym przeciwniku. Nieciekawie skaleczone przedramię „Dreamer’a” produkowało zaskakującą ilość szkarłatnego płynu. Chłopak pomyślał, że poszarpane brzegi ostrza to naprawdę przydatny pomysł, który niegdyś wykorzysta. Następnie, wykrzywiwszy usta zatoczył półokrąg wokół przeciwnika i wykonał nieznaczny ruch nadgarstkiem. Cztery cięcia w prawy bok podburzyły Strzelca do wydania z siebie niecenzuralnego krzyku oraz dokonania gwałtownego ataku. Pchnięcie nożem w brzuch zamarło jednakże w połowie drogi. „Dreamer” odparł atak, przytrzymując wytatuowaną dłoń. Brutalnie wykręcił ją pod nieregularnym kątem w stronę przeciwną do tej powszechnie uznawanej za prawidłową. Wraz z wrzaskiem mężczyzny należąca do niego druga ręka wykonała niemożliwy do przewidzenia ruch. Następstwem uderzenia z pięści w twarz było zatoczenie się. Z kolei następstwem zatoczenia się było podcięcie nóg. „Dreamer” runąłby jak długi, gdyby w porę nie odzyskał świadomości. Jednym, zdecydowanym ruchem dłoni wyciągnął zza paska, przypominającego bardziej łańcuch niż pasek, broń palną.
Następnie.
Oddał strzał.
A mężczyzna pierwotnie nazywany "Strzelcem" otrzymał go z dedykacją.
Następnie drugi strzał.
Ten był wyjątkowo przyjacielski - z uśmiechem.
Następnie oddał trzeci strzał.
Będący aktem misericordii na zranionych uczuciach.
Bezwładne ciało uległo własnemu ciężarowi, upadając na zakrwawioną gdzieniegdzie posadzkę skąpanej w blasku księżyca uliczki urokliwego miasta San Francisco. Męska ręka, dotychczas przepełniona własną siłą i stanowczością, spoczęła z zatrważającą nieruchomością na czarnych martensach „Dreamer’a”. On z kolei skrzywił się i delikatnie pochylając głowę, oswobodził prawą nogę i dotknął czubkiem buta nieruchomą twarz mężczyzny. Złożył nie zajętą przez broń dłoń na kształt pistoletu i celując nią we własną ofiarę przemówił cicho:
- Bang, bang.
Krótki uśmiech przebiegł przez jego twarz i pobudził komórki ciała do lekkiego drgnięcia. Myśli, które kłębiły się w jego głowie pozostały jednak niezgłębione. Od wielu lat nie przywiązywał szczególnej wagi do własnych emocji. W następnej chwili uważnie schował pistolet i sięgnął do jednej z licznych kieszeń. Wyjął z nich czarny obiekt, złożony w skomplikowany obiekt materiałowy. Rękawiczki. Zakładając je rozglądnął się na boki, by po chwili pochylić się nad trupem. Odruch detektywa. Zanim opuścił swojego przyjaciela musiał go dokładnie przeszukać. W głębokich kieszeniach mężczyzny odnalazł typowe artykuły „łowcy głów”. Narzędzia tortur w pigułkach, bronie wszelakiego kalibru, liczne pieniążki, fotki, dokumenciki… Och. Cóż za przeuroczy palec. Ciekawe, ile czasu przebywał w tej kieszeni.
Wtem jego uwagę zwrócił cichy szmer. Wyostrzone, smocze zmysły nienagannie wykonały swoją robotę i wykryły ruch. Gdzieś w tym korytarzu. Bijąc wszelkie rekordy prędkości światła mężczyzna ukrył się za rogiem, by po chwili delikatnie się wychylić, czyniąc rekonesans pobliskiej części uliczki. Tym samym okazało się, iż źródło dźwięku znajdowało się w części bliższej wyjściu na główną drogę. Powracając do ciała zręcznie zabrał pistolet, który wydawał się być najcenniejszym życiowym dobytkiem Strzelca - zadbany Springfield XDm 4.5″. Mężczyzna obdarzył go nieznacznym wykrzywieniem ust, po czym puścił się biegiem przed siebie.
***
Sen.
Istnieje teza, iż jest bratem śmierci. Gdybym umarł w noc po wydarzeniach ubiegłego dnia uznałbym, że jest w tym stwierdzeniu ziarnko prawdy. Tak się jednak nie stało, a ja nadal byłem w stanie stać o własnych siłach. Miałem również siłę zadzwonić do Zoe, aby zastąpiła mnie na zajęciach.
Byłem zmęczony i nie potrafiłem się na niczym porządnie skupić. Bezczynne próby tłumienia wewnętrznej wściekłości na samego siebie poprzez czytanie pierwszej lepszej książki o ludzkiej anatomii spełzły na niczym. Będąc na nogach od godziny czwartej chwytałem się wszelkich metod uspokojenia. Ćwiczeń, pianina, książek, szperania w Internecie… Melisy? Wszelkich, z wyjątkiem melisy. Bez przesady. Pomyślałem jednak, że warto wyjść na zewnątrz i dotlenić swe szare komórki. Wówczas błyskawicznie narzuciłem na siebie skórzaną kurtkę i nie zapominając również o słuchawkach zatrzasnąłem drzwi, wychodząc z domu. Mimo, że była to wyłącznie krótka wyprawa wyczuwałem każde sprytnie skrywane przeze mnie ostrze. Uzbrojony po zęby, dla własnego bezpieczeństwa, ruszyłem przed siebie. Mijałem wielu ludzi. Różnej rasy, płci, wieku, wzrostu, wyglądu… Wszyscy się na mnie patrzyli. A może wyłącznie mi się wydawało? Stawiając w większej mierze na tą drugą teorię nerwowo spojrzałem na zegarek, według wyjątkowo trudnego do wytłumaczenia zwyczaju spoczywający na mojej prawej, nie lewej dłoni. Godziny poranne zawsze są najgorsze. Stopniowo się do nich przyzwyczajam. Do koszmarów również. Doprawdy, czego to ja w życiu nie znosiłem? „Kroczę krokiem stanowczym. Mijam kolejne ulice, kolejne budynki, domy. Staram się chodzić drogami prostymi, aby nie zastać za rogiem następnego problemu, jakim jest Zakon.”. Tak to wyglądało w teorii, lecz praktyka okazała się być zupełnie innym doświadczeniem. Każdy kolejny krok stawał się coraz bardziej bezcelowy, a każdy kolejny człowiek ze swymi ślepiami wzbudzał we mnie coraz większe zdenerwowanie. Nie mówiąc już o głosach i powszechnym hałasie spowodowanym ruchem ulicznym. Tego było za wiele. Założyłem słuchawki i włączywszy na pełną głośność playlistę z przebojami metalowymi straciłem słuch na otaczającą mnie cywilizację. Muzyka błyskawicznie pochłonęła mnie do reszty. Była ostatecznym powodem, dla którego przestałem poświęcać jakąkolwiek uwagę otoczeniu. Mimo, iż ciągle zmierzałem w określoną stronę nie wiedziałem, dokąd idę. Dokąd zmierzam. Dokąd trafię. Mój szary wzrok stanowił istną jedność z brukiem. Brukiem, po którym przecież nadal poruszali się ludzie. Ów świadomości najwyraźniej w zupełności mi zabrakło, gdy uległem nieprzewidzianej kolizji. W wyniku bolesnego zderzenia upadłem. Wówczas zdenerwowanie straciło własne efekty, ustępując miejsca dogłębnej panice. W ciągu ułamka sekundy znalazłem się za schodami prowadzącymi do wejścia jednego z pobliskich domów, mierząc wnikliwym wzrokiem osobę, na którą wpadłem bądź to ona na mnie wpadła. Zdjąłem również słuchawki i ostrożnie sięgnąłem dłonią do jednego z ostrzy.
Oczywiście przesadziłem. Moim oczom nie ukazał się żaden członek Zakonu, lecz zwyczajny, wręcz zaskakująco zwyczajny nastolatek. Jasnowłosy, jasnoskóry, ciemnooki. Zamrugałem parokrotnie. Widok jego niskiego wzrostu sprawił, że zacząłem poważnie zastanawiać się nad tym czy aby na pewno mam powody do narzekania na własną wysokość. Przechlapane.
- Patrz jak chodzisz...
Potrafi mówić! No, to już jest coś.
Westchnąłem głośno i wstałem z zamachem, kończąc tę szopkę. Otrzepałem się i podszedłem do osoby znacznie bardziej poszkodowanej, gdyż posiadającej książki, obecnie spoczywające na całej szerokości chodnika. Bez słowa schyliłem się po parę odleglejszych i je oddałem, uprzednio obdarzając badawczym wzrokiem. Szesnaście lat, tyle on ma.
- Przepraszam – rzekłem automatycznie.
Chłopak błyskawicznie ujął książkę, po czym zerwał się z ziemi i ukrył za rogiem pobliskiego budynku. Zacząłem się zastanawiać, czym była spowodowana owa reakcja. Wówczas, dosłownie parę chwil później, przez chodnik przebiegła uważnie rozglądająca się na boki dziewczynka. Ona wyraźnie kogoś szukała. Lecz go nie znalazła… A raczej nie zauważyła. Upewniając się, że odeszła obrzuciłem blondyna spojrzeniem wyrażającym wszystko - pytającym spojrzeniem.
<Alexander?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz