czwartek, 22 czerwca 2017

Od Blaire do Alexandra

Ten dzień zdecydowanie nie był dniem, który można nazwać "przeciętnym". "Zwyczajny", "nudny", "normalny", to również niepoprawne w tej sytuacji określenia. Dzisiejszego dnia postanowiłam pobyć trochę szczęśliwa i przestać zamartwiać się głupotami z serii prac domowych, czy uważania na naturalne, smocze odruchy, które ostatnio często dawały mi się we znaki. Za dużo nerwów, mówiłam sobie. Blaire, nie denerwuj się tak na wszystkich ludzi napotkanych na swojej drodze. Spotkasz gorszych, więc nie marnuj na nich życia!
Zdecydowałam się na wyjście do lasu. Las, to miejsce, w którym w dzisiejszych czasach mało który człowiek spędza wolne chwile, bowiem te prymitywne, bez grosza kreatywności istoty wolą każdy wieczór wolny od obowiązków gnić przed urządzeniami, nazywanymi przez nich "komputerami". Ciężko dostrzec w nich jakiekolwiek intencje dla dobra innych, wszyscy zdają się być skończonymi egoistami.
Moich przybranych rodziców, jak zawsze, nie było w domu. Biznes, praca i pieniądze pochłonęły ich do tego stopnia, że każdego dnia pojawiali się w domu najwcześniej o 23:30. Zdążyłam do tego przywyknąć.
Ze skromnej, drewnianej komody, która stała w pokoju moim i brata od wielu lat, zgarnęłam ukochaną, czarną i ciepłą pelerynę, oraz groteskowy, wysoki kapelusz w tym samym kolorze. To był strój, w którym czułam się najlepiej, dlatego ubierałam się tak praktycznie wszędzie.
Will, grzebiąc w telefonie, zerknął na mnie spode łba.
- Wybierasz się gdzieś?
Spojrzałam na niego niechętnie. Z moją przybraną rodziną nigdy nie układało mi się dobrze. Przez całe życie nie miałam ani jednej osoby, której rzeczywiście ufałam i z którą mogłabym naprawdę szczerze porozmawiać, William nie był od tego wyjątkiem.
- Owszem, do lasu. Wrócę późno.
Rzuciłam krótko i nie oglądając się za siebie zabrałam z półki książkę o legendarnych czarodziejach z gór zajmujących się zmienianiem smoków w stuprocentowych ludzi.
Szybkim marszem wyszłam z domu i skierowałam się w stronę doskonale znajomej puszczy. Pogoda była bardzo przyjemna, około 22 stopni, delikatne słońce i lekki wiatr, który ochładzał moją wiecznie przegrzaną twarz i szyję.
Droga nie zajęła mi wiele czasu. Po niecałych dwudziestu minutach byłam pod ulubionym, rozłożystym drzewem z bardzo korzystnie wygiętymi gałęziami, dzięki czemu nawet najmniej wygimnastykowana osoba wspięłaby się na nie bez problemu.
Dąb znajdował się mniej-więcej w środku lasu, co sprawiało, że miałam większe szanse na niespotkanie nikogo, sprawnie więc wdrapałam się na konary, usadowiłam wygodnie wśród liści i oddałam się upragnionej chwili - czytaniu książki.
Otaczał mnie spokój. Nie działo się wiele, słońce co jakiś czas zachodziło za chmury, a wiatr powiewał. Ja natomiast zaczytywałam się w lekturze.
Po długiej chwili, kiedy powoli zaczynały boleć mnie plecy, postanowiłam zmienić pozycję. Złapałam więc książkę w jedną rękę i nagle, próbując podciągnąć się na drugiej, poślizgnęłam się. Księga wypadła mi z ręki.
Z przerażeniem patrzyłam, jak moje źródło energii do życia nieuchronnie zbliża się do twardej ziemi. Gałąź, na której siedziałam, znajdowała się około 2 metrów nad ziemią, a kronika, którą czytałam liczyła sobie ponad wiek, więc przesądzone było, co się stanie, gdy zderzy się z prawami fizyki.
Aby ratować sytuację, złapałam się ostatniej deski ratunku.
W najszybszym możliwym tempie sprawiłam, aby jedno z moich skrzydeł wysunęło się spod skóry pleców, schyliłam się i za pomocą skrzydła zamortyzowałam upadek książki.
Odetchnęłam głęboko i z ulgą przycisnęłam lekturę do piersi.
Nagle kątem oka zauważyłam nieznaczny ruch po lewej stronie.
Błyskawicznie odwróciłam się tam i ujrzałam niewysokiego i bardzo młodego, może nawet młodszego ode mnie, chłopaka. Przyglądał mi się nieodgadnionym wzrokiem, nie potrafiłam odczytać, co w tej chwili sobie pomyślał.
Znów przestałam oddychać, ponieważ nie zdążyłam jeszcze schować skrzydła. Jestem skończona, pomyślałam.

<Alex?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz